Długo wyczekiwany Terminator: Dark Fate (Terminator: Mroczne Przeznaczenie) w końcu trafił do polskich kin, więc jako fan serii, jak również pisarz lokujący swój debiut literacki w tym właśnie uniwersum, byłem poniekąd zobowiązany do obejrzenia najnowszej części, co też ochoczo uczyniłem…
Poszedłem na seans z ogromnym entuzjazmem, ponieważ produkcja była hucznie zapowiadania jako ta, która tchnie nową jakość w uniwersum Terminatora i wyniesie dołującą serię filmową ponownie na szczyt. Czy tak się stało? No, cóż… W mojej ocenie to kwestia głęboko dyskusyjna, ale chyba raczej nie…
Słuchając zapowiedzi i oglądając trailery Terminatora: Dark Fate, spodziewałem się dzieła, które będzie naprawdę przełomowe. Filmu z ciekawą i spójną fabułą oraz plejadą przekonywujących i wyrazistych bohaterów. Widowiska należącego do ekstraklasy gatunku, które wgniecie widza w fotel tak mocno, aż mu tchu zabraknie…
Co z tego zostało zrealizowane? Uczciwie muszę przyznać, że naprawdę niewiele. A szkoda, ponieważ budżet filmu wynosił w sumie prawie 200 milionów dolarów, a za taką forsę można zrobić już naprawdę solidną produkcję filmową (jak się ma oczywiście taką ambicję i nie przekombinuje).
A jak wyszło w przypadku Terminator: Dark Fate? Wyszło niezbyt dobrze, ponieważ fabuła okazała się zlepkiem zgranych patentów, znanych dobrze z poprzednich części serii, gdzie naprawdę trudno znaleźć coś nowatorskiego lub oryginalnego. Jeżeli chodzi o dramaturgię całego filmu, to najlepsze jest jego pierwsze pięć minut. Wejściówka jest po prostu bezbłędna, a potem ziuuuu, jebadu… fabuła leci na łeb, na szyję i w zasadzie dobre są już tylko momenty. Ogólny koncept filmu został oparty na następującym schemacie: oto dzielne, pozujące na mężczyzn kobietki, wespół ze „skruszonym” Terminatorem (tfuuu, kolejny klon tatka z Genesis) pokonują złego, nowego Terminatora Rev-9, dzięki czemu ratują świat. I to tyle… Ten koncept jest tak denny, infantylny i żenujący, że nawet ciężko o nim dalej pisać. Po prostu myśląc o nim mam ochotę pociąć się szarym mydłem…
Pominąwszy beznadziejną fabułę, to mimo wszystko film posiada parę jasnych punktów, które równoważą ogólną „kaszanę” fabuły. Pierwszy to bardzo dużo akcji dziejącej się w zawrotnym tempie, dzięki czemu film jest na tyle dynamiczny, że widz nie ma specjalnie czasu na zbytnie zastanawianie się nad miałkością tego co właśnie ogląda. Kolejna gwiazdka to zjawiskowe efekty specjalne. Niby już je wszystkie gdzieś widzieliśmy, ale jakość ich wykonania jest naprawdę na bardzo wysokim poziomie, co podbija jeszcze dobry podkład dźwiękowy. Trzecia rzecz, to koncept nowego Terminatora Rev-9. Naprawdę super pomysł na głównego antagonistę. Świetne jest również jego wizualne ukazanie, jednak sam aktor grający tę rolę nie jest zbyt dobrze dobrany, ale o tym później. Wymienione mocne strony filmu sprawiają, iż staje się on na tyle „zjadliwy”, że nie ma się poczucia totalnej straty za wydane na bilet pieniądze. Jednak czy poszedłbym drugi raz do kina na ten film? Raczej nie, aczkolwiek mógłbym go posiadać w swojej kolekcji.
Jeszcze parę słów o grze aktorskiej. Film na pewno zyskałby bardzo dużo, gdyby Linda Hamilton stanęła na wysokości zadania i zamiast udawać babochłopa zagrała swoją rolę tak jak to uczyniły Nicole Kidman w filmie Destroyer lub Charlize Theron w filmie Monster.
Arnold Schwarzenegger w roli T-800 również dał „mistrzowski popis” gry aktorskiej. Spłycił do granic możliwości graną przez siebie postać, zinfantylizował ją, po czym ostatecznie pogrzebał. Tak się kończy, gdy ktoś na siłę chce zagrać pozytywnego bohatera, ignorując całkowicie kontekst postaci, jak również sens całej opowieści. Widać, że Arnold nie nauczył się niczego po analogicznej roli w Terminator: Genesis, a wcześniej po Conanie Niszczycielu. Po prostu, pewnych filmów nie da się przerobić na ugrzecznione, familijne gnioty lub głupawe młodzieżowe komedyjki.
Dlaczego Arnold Schwarzenegger tak postępuje? Odpowiedź można znaleźć w jego wspomnieniach, które zawarł w swojej biografii „Pamięć Absolutna”. Odkrywa on tam kulisy produkcji poszczególnych części Terminatora, jak również innych swoich filmów, sposobu funkcjonowania przemysłu filmowego w Hollywood oraz własnego nastawienia do odgrywanych bohaterów. Gorąco polecam tę biografię, ponieważ jest szczera i można dowiedzieć się z niej bardzo wielu ciekawych faktów o samym aktorze.
W końcu przyszła pora powiedzieć dwa słowa o Gabrielu Lunie, który zagrał Terminatora Rev-9. Bezsprzecznie Gabriel Luna jest bardzo zdolnym aktorem i wróżę mu niezgorszą karierę, to jednak do tej roli w ogóle nie przypasował. Niestety, nie wykreował roli na poziomie Roberta Patricka (Terminator T-1000), ani Garreta Dillahunta (Terminator Cromartie). Nawiasem mówiąc, w mojej ocenie Dillahunt zagrał najlepiej „złego” Terminatora, może nawet lepiej niż Robert Patrick oraz Arnold Schwarzenegger. Jeżeli chodzi o „złych” Terminatorów, to warto również wspomnieć o aktorce Shirley Manson, która mistrzowsko zagrała T-1000/Catherine Weaver w Terminator: The Sarah Connor Chronicles oraz Kristannie Loken, odtwórczyni roli Terminatora T-X. Obie aktorki zagrały bezbłędnie te trudne role.
Jeżeli chodzi o resztę aktorskiej obsady grającej w Terminator: Dark Fate, to zasadniczo nie ma się do czego przyczepić. Dali radę, może bez wodotrysków, ale też bez specjalnych porażek.
Podsumowując: „Jaki jest koń każdy widzi”… Dla mnie osobiście film Terminator: Dark Fate okazał się rozczarowaniem, może nie monstrualnym, ale jednak…
Może miałem zbyt duże oczekiwanie, trudno powiedzieć. Jednak patrząc na tę produkcję obiektywnie, trzeba przyznać, że mimo wszystko jest to dobry film akcji, który spokojnie można obejrzeć dla relaksu, do piwka i pizzy. Niestety, potem się o nim zapomni…